Powiedzmy od razu rzecz oczywistą: w Żółkwi, i w ogóle w okupowanej przez III Rzeszę Europie, to nie zadziałało. Żaden anioł nie zstąpił do rozpalonych pieców krematoryjnych, by wybawić z nich sług Bożych, wiernych swemu Stwórcy nie mniej niż Szadrach, Meszach i Abed-nego. Kiedy na Majdanek weszły sowieckie i polskie wojska, piece te były jeszcze ciepłe, i ciepło to zostawiło na zawsze ślady na tych, którzy ich dotknęli. Ciała wrzucone do tych pieców stały się popiołem, żużlem i dymem. Pozostały po nich dym nadal unosi się w polskim powietrzu. Osiadł na naszej skórze. Mamy go w nozdrzach, w płucach i w żyłach, w szpiku naszych kości i w szarej galarecie mózgu. Nasza późna wierność naszemu Bogu zasadza się na tym, że nadal zadajemy Mu pytanie: Dlaczego?, choć wiemy już, po dziesięcioleciach milczenia, że żadna odpowiedź, jakiej umieliśmy sami, w Jego zastępstwie, udzielić, nie jest dość dobra, a innej odpowiedzi nie będzie. Niech nikt nie śmie jednak powiedzieć, że ze względu na Księgę Daniela Mania powinna była zaufać płomieniom. Wystarczyła wiedza, która ocaliła pozostałych mieszkańców schronu: że ludziom ufać nie należy, a wyjątek, swoją niezwykłością, potwierdza jedynie tę regułę. Żadna piętnastoletnia żydowska dziewczyna w 1943 roku w okupowanej Polsce nie miała prawa łudzić się, że jest inaczej. Tylko z tą świadomością możemy przystąpić do analizy biblijnego tekstu.